Smaug zionie pustkowiem

Data:

„Pustkowie Smauga” wypchane jest jak brzuch krasnoluda! Nie tylko płynnym złotem i nie tylko grubaśnym smokiem, który wije się uwodzicielsko i jest niewątpliwie spokrewniony ze smoczycą ze „Shreka”. W tym kotle miesza się przepych cyfrowych orków (choć zdecydowanie za mało jest Azoga Plugawego, Bolg co prawda uroczy, ale daleko mu do majestatu tatusia), ale i dostojeństwo prawie realnej Morii. Pustkowie jest pełne wszelkiego dobra wyprodukowanego przez światowej klasy specjalistów od efektów, bo niby kto robi takie spektakle lepiej, niż Peter Jackson i jego ekipa? I tak powinno się też traktować drugą część „Hobbita”. O ile pierwsza jeszcze była czymś więcej niż ekranizacją Tolkiena, czymś więcej niż gargantuiczną dawką rozrywki, takiej w najczystszej formie, czymś więcej, niż film na sobotni wieczór, którego wielkość proporcjonalna jest do wielkości kubła z popcornem, o tyle druga część jest dokładnie wszystkim powyższym. Nie ma tu już słodkiej nostalgii, która towarzyszyła części pierwszej, gdy po latach znów mogliśmy znaleźć się w magicznym Shire i zobaczyć dawno nie widzianych przyjaciół. Legolas (Orlando Bloom), który pojawia się w tej części jest całkiem sympatyczny, ale emocje, które towarzyszyły spotkaniu Golluma w pierwszej części były nieporównywalnie większe, nie tylko dlatego, że Gollum był dużo piękniejszą kreaturą, niż we „Władcy Pierścieni”, a Legolas zwyczajnie się postarzał i niewiele ma w sobie już z tamtego białowłosego zawadiackiego pięknisia. W „Pustkowiu Smauga” tytułowy smok zionie ogniem, a cały film zionie przedziwną psychologiczną pustką.

Nie wzrusza Thorin (Richard Armitage), który niby przeżywa wewnętrzne rozdarcie, ale mało kogo to interesuje. Nie kibicujemy Bardowi, który przecież taki szlachetny i rycerski, który przecież wszystko w imię miłości i honoru. Nawet nie rozczulamy się za bardzo nad zakochanym krasnoludem, mało tego, scena, w której Tauriela (Evangeline Lilly) opatruje mu nogę, jest co najmniej groteskowa i zamiast uniesienia wywołuje śmiech politowania.

To rozczarowujące, ale i nieco oburzające, przyznacie, że podsumowując środkową część trylogii można wyliczać sceny i wątki, które zawodzą banałem, brakiem logiki, lekceważeniem praw fizyki (w scenach zupełnie niemagicznych), czy zwykłym efekciarstwem. Można też mieć pretensje do Jacksona, że tak zapędził się w tworzeniu trylogii filmowej z zaledwie kilkudziesięciostronicowej książki, że zapomniał o Tolkienie. Tylko, że nie wolno zapominać, by oddać carowi, co carskie: Tolkiena szukajcie w literaturze, tu macie kinematografię, tu rządzi Peter Jackson. Nauczymy się odróżniać te dwie dziedziny.

 

Czy to znaczy, że „Hobbit: Pustkowie Smauga”, to zły film? Nic podobnego! Film jest dokładnie taki, jakim miał być. To wciąż najbardziej pasjonujący związek kina z literaturą z fantasy w historii. Jest spektakularnie, jest akcja; głowy spadają tuzinami, elfy to wyczynowi wojownicy ninja z łukami, nieco pretensjonalnym poematem na ustach i blaskiem waleczności bijącym z serc. Krasnoludy to farciarze, a hobbit to zawoalowany bystrzacha.  Czarodziej, jeszcze szary funduje nam zjawiskowe sceny w konfrontacji z potężnym Sauronem, a orki… O orkach już pisałam, są na swoim miejscu.

Druga część Hobbita jest doskonała, jako most, materiał na przeczekanie, folia bąbelkowa, coś w końcu trzeba robić, zanim zje się wisienkę z tego zaczarowanego milionami dolarów tortu. Im chodzi o kasę, nam o rozrywkę, wilk syty i owca cała na tym pustkowiu.

Zwiastun: